7 lutego 2003 r. ekipa z „Salamandry” liczyła nietoperze w kompleksie umocnień Wisielcza Góra w Strzalinach (wchodzących w skład niemieckich fortyfikacji Wału Pomorskiego). Gdy zbliżaliśmy się do jednego z wysadzonych obiektów, usłyszeliśmy przytłumione szczekanie. Dochodziło ono jednak nie z otaczającego nas lasu, lecz z dna głębokiego leju usłanego żelbetonowym gruzem – pozostałości panzerwerku zniszczonego podczas II wojny światowej przez Armię Czerwoną. Gdy zeszliśmy na dół i podeszliśmy do kraty zamykającej wejście do podziemnej części obiektu, szczekanie powtórzyło się. Ku naszemu zdziwieniu głos słychać było z dna 9-metrowego pionowego szybu, który prowadzi do korytarza odciętego od innych zachowanych fragmentów fortyfikacji.
Zastanawialiśmy się, jak mógł tam trafić pies i od jak dawna jest w tym miejscu uwięziony. Tak czy owak musieliśmy się tam dostać, gdyż przyszliśmy tu po to, aby policzyć nietoperze w owej izolowanej części dawnych umocnień. Bez zbędnej zwłoki jedna osoba, wyposażona w odpowiedni sprzęt alpinistyczny oraz kanapkę, zjechała po linie w ciemną czeluść. Gdy tylko stanęła na dnie szybu, pies uciekł w dalszą część podziemi. Po chwili jednak zaczął ostrożnie i nieufnie podchodzić, a gdy zwęszył kanapkę, zmienił nastawienie na bardzo przyjacielskie.
Okazało się, że powodem zamieszania jest długowłosa, czarno umaszczona suczka rasy mieszanej, wielkości jamnika. Bez problemów dała się wpakować do plecaka i wciągnąć do góry, ku jedynemu wyjściu z podziemnej pułapki. Po wstępnych oględzinach okazało się, że pies nie miał widocznych obrażeń. Jedyne co mu dolegało, to odwodnienie i głód, czemu się wcale nie dziwiliśmy. Gdyby nie nasz przyjazd na kontrolę tego obiektu, pies nie pożyłby już długo. Wygłodzona psina łapczywie pochłonęła nasze kanapki, popijając herbatą z termosu, którą schłodziliśmy śniegiem. Odwdzięczyła się nam, liżąc każdego swoim miękkim i ciepłym językiem.
Biorąc pod uwagę wysokość szybu i zalegający na dnie gruz, jest mało prawdopodobne, aby pies sam wpadł tam przez nieostrożność i przeżył upadek. Pomysłowość, jaką wykazują niektórzy ludzie w pozbywaniu się swoich czworonożnych przyjaciół, bywa przerażająca.
Po policzeniu hibernujących nietoperzy wróciliśmy do Poznania bogatsi o nowe doświadczenia i... o psa. Na szczęście bardzo szybko znaleźliśmy dla Farty (bo tak nazwaliśmy szczęściarę) nowy dom i właścicieli, którym będzie mogła zaufać.
Grzegorz Gołębniak