To był długo wyczekiwany wyjazd. Kilkukrotnie przekładałem termin, w oczekiwaniu na polską złotą jesień, która przez kaprysy pogody nie zapowiadała się najlepiej. Miałem do dyspozycji tylko cztery dni, czyli jeden dzień za każdy rok mojej nieobecności na Podlasiu. Większość tego czasu upłynęła na bezowocnym dźwiganiu sprzętu fotograficznego i reszty ekwipunku, ale jeden dzień okazał się dniem wyjątkowym.
Spotkanie z młodymi rysiami należy do wielkich rzadkości, a akceptacja z ich strony to wielkie wyróżnienie
Ranek nie zapowiadał niczego ciekawego. Ciężkie ołowiane chmury zasnuwające niebo skutecznie zniechęcały do wczesnej pobudki, ale wewnętrzny głos pchał mnie w teren, by nie zmarnować żadnej choćby chwili z tak krótkiego wyjazdu do Puszczy Białowieskiej. Po początkowo bezowocnych poszukiwaniach żubrów w końcu udało mi się trafić na pojedynczego byka, któremu można by poświęcić odrębną historię. Październikowe dni nie są zbyt długie, więc po czasochłonnej sesji musiałem szybko zaplanować resztę dnia. Padło na kilkukilometrową trasę prowadzącą przez pobliski odcinek puszczy. Nie czując satysfakcji z fotografowania powalonych pni, tak charakterystycznych dla tego wiekowego lasu, postanowiłem zboczyć z pierwotnie wytyczonej trasy i rozejrzeć się za ruchliwszymi modelami. Teren był mi zupełnie nieznany, a wiedziony nadzieją, że tuż za zakrętem wyłoni się coś ciekawego, szedłem przed siebie z wytężonymi zmysłami. To właśnie nadzieja, a zarazem świadomość, że w każdej chwili może się coś wydarzyć, zawsze pchała mnie w dzikie i odludne tereny.
Promienie słońca nieśmiało przedzierały się przez chmury, tworząc przyjemną dla oka poświatę. Kolorowy witraż liści o tej porze roku sprawia, że w ciemnym dotychczas lesie zasnutym ciężką zielenią, robi się jaśniej, a wszystko przybiera złotawy odcień. Gdy wyszedłem z ponurej gęstwiny na niewielką polanę, coś kazało mi pójść jeszcze dalej. Przede mną rozpościerał się olchowy i podmokły fragment puszczy, pełen gęstych zarośli i poprzewracanych pni, które piętrzyły się jeden na drugim niczym bierki. Zdążyłem przejść kilkadziesiąt kroków, gdy kątem oka zauważyłem w zaroślach smukły, rudawy, jakby sarni grzbiet. Jednak gdy ów kształt wyłonił się z gęstwiny, nie mogłem uwierzyć, że to, co widzę, dzieje się naprawdę. Przez drogę przechodził ryś! A dokładniej rysica, jak miało się okazać później.
Dopiero, gdy cmoknąłem, przywarty do ziemi, przystanęła i spojrzała w moją stronę. Serce łomotało mi z emocji. Z okiem przywartym do wizjera wypuszczałem kolejne serie z aparatu niczym z karabinu, mając nadzieję, że wszystkie parametry są poprawne. Czas zdawał się płynąć w zwolnionym tempie, a ja nadal zastanawiałem się, czy to wszystko czasem mi się nie śni, bo do tej pory ryś był dla mnie niejako legendą, którą wielu słyszało i opowiadało, ale nielicznym dane było zobaczyć. Rysica, nieco znudzona strzelaniną furkoczącej migawki, niespiesznie zeszła z drogi. Kryjąc się w cieniu wielkiego pnia, próbowałem ją przez chwilę śledzić, licząc w duchu na jeszcze kilka kadrów, ale dalej teren okazał się nie do przejścia. Szczęśliwy, choć z pewnym niedosytem, ruszyłem więc w drogę powrotną.
Rysica poruszała się bezgłośnie po jesiennych liściach – wystarczyłoby zaledwie kilka sekund, abym jej nie zauważył i ta historia nigdy by nie powstała... |
Młode rysie są niemal identyczne i nie sposób na pierwszy rzut oka oznaczyć ich płci |
Przeszedłem kilkadziesiąt kroków i oniemiałem ze zdziwienia. Na powalonym pniu siedziały dwa młode rysie. Przywarłem do najbliższego drzewa i ostrożnie zrobiłem serię zdjęć. Kilka kroków bliżej i kolejna próba. Kociaki zdawały się nie zwracać na mnie uwagi, maszerowały po pniu, przysiadały i obserwowały okolicę. Objuczony ciężkim plecakiem, przemieszczając się w niewygodnej pozycji, czułem niemałe zmęczenie. Nie chcąc wykonywać gwałtownych ruchów, pozostałem z bagażem na karku, a wszędobylskie strzyżaki robiły, co mogły, aby dodatkowo uprzykrzyć mi tę chwilę. Chodziły po twarzy, karku, wciskały się w rękawy... Prawdziwie egipska plaga w jesiennej puszczy tego roku. Pozostało mi jedynie zarzucić kaptur i ze szczypiącymi od potu oczami kontynuować obserwację tego niezwykłego spektaklu, starając się zignorować natrętne muchówki. Dalsze zmniejszenie dystansu sprawiło, że przez chwilę byłem całkowicie widoczny, ale rysie po krótkiej acz bacznej obserwacji zajęły się znowu swoimi sprawami. Ośmielony ich reakcją zacząłem skradać się coraz bliżej, raz po raz uwieczniając tę niezwykłą chwilę na matrycy aparatu. Biorąc pod uwagę kierunek, w którym podążyła matka, zdałem sobie sprawę, że mimowolnie stanąłem między nią a jej dziećmi, dlatego postanowiłem zmienić ten układ. Młode pozwoliły mi na okrążenie kolejnej powalonej kłody, nie widząc we mnie niebezpieczeństwa. Raz po raz wymienialiśmy tylko spojrzenia. W zupełnej ciszy, którą od czasu do czasu mącił szelest spadających liści, dało się słyszeć rysi zew. Rysięta początkowo cicho, a z czasem coraz głośniej wydawały dźwięk podobny nieco do wysokiego i chrapliwego skrzeczenia sójki. Wtem to dziecięce pokrzykiwanie przełamał dobiegający z dala niższy ton. Młode, słysząc to zawołanie, niczym na rozkaz ruszyły lasem w kierunku, z którego dochodził głos. Ja z kolei ruszyłem w stronę drogi, licząc na to, że dźwięk, który słyszałem, płynie właśnie z tamtego kierunku i jeszcze raz będzie dane mi je zobaczyć. Pochylony ruszyłem zarośniętą koleiną. Na skraju lasu zasiadła rysica w towarzystwie baraszkujących młodych. Nie mogąc już wytrzymać ciężaru na ramionach, zdjąłem plecak i porzuciłem go na drodze. Podczołgałem się nieco bliżej i podobnie jak wcześniej podjąłem próbę zatrzymania tego obrazu w kadrze. Jeszcze kilka kroków i ponowna próba. Niemal siedmiokilowy zestaw fotograficzny trudno było stabilnie utrzymać w bezruchu, a statyw został razem z plecakiem. Zasiadłem więc w koleinie, podciągnąłem kolana do siebie i opierając o nie cały sprzęt, cieszyłem oczy sielskim obrazkiem rysiej rodziny. Młode łasiły się do matki, zajęte zabawą, a ona siedziała cierpliwie, co jakiś czas zerkając w moim kierunku. Po dłuższej chwili rysica przeprowadziła młode po zwalonym, zatopionym w wodzie pniu jak po pływającym moście. Śródleśne rozlewisko, będące labiryntem powalonych olbrzymów, dla mnie było ostateczną granicą i jednoczesnym pożegnaniem tych niezwykłych kotów. Wymieniliśmy pożegnalne spojrzenia i rysie wtopiły się w barwy uschniętych zarośli, aby po chwili rozpłynąć się niczym duchy w gęstwinie lasu.
Moment spotkania matki z młodymi obfituje w czułe gesty, takie jak ocieranie się o siebie i lizanie czy nawet wspólne zabawy
Czymże jest szczęście? Co kieruje naszym losem? W takich momentach człowiek zastanawia się, co by było, gdyby... Gdyby nie było porannej kawy, gdyby w Białowieży pojawiły się żubry, a w pobliskiej miejscowości samotny byk nie pozował tak długo i w końcu, gdybym nie zdecydował się zejść z zaplanowanej wcześniej trasy. Każde nasze działanie ma swoje konsekwencje, a Puszczę można kochać właśnie za to, że jest nieprzewidywalna. Kto wie, co nas spotka za kolejnym zakrętem? Ta wielka niewiadoma była moim napędem każdego dnia – dawała mi nadzieję na wyjątkowe przeżycia. Spotkanie z rysiami było darem od Matki Natury za czas długiej rozłąki. Gdybym wiedział, że spotka mnie zaszczyt spojrzenia w oczy legendarnemu duchowi puszczy, mógłbym czekać jeszcze dłużej. Bo czyż nie chodzi właśnie o to, by to ta niewiadoma pchała nas naprzód?
Tekst i zdjęcia: Hubert Gajda
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
huganature.pl