„Nie przypuszczałem, że zostanę Eskimosem na pustyni” – przypomniał mi się cytat z filmu „Arizona dream” Kusturicy, gdy wylądowałem w Phoenix. Podróżując głównie na daleką północ lub dalekie południe, nie myślałem o wyjeździe do ciepłych krajów. Trochę niespodziewanie więc spełniło się jedno z marzeń dzieciństwa, kiedy najbardziej oczekiwanym filmem w telewizji był „łestern”. Kowbojskie kapelusze, gorąca granica z Meksykiem, rewolwery, kaktusy i przestrzenie Arizony, oglądane w czarno-białym telewizorze Libra 203, pozostawiły w mojej głowie trudny do opisania obraz bezkresnej szarości poprzecinanej szczytami górskimi, które wynurzały się nie wiadomo skąd.
Pierwsze obrazy w kolorze, które pojawiły się tuż po zjeździe z lotniska na autostradę, zrobiły na mnie niesamowite wrażenie. Wielkie kaktusy sadzone zamiast drzew! Aleje kaktusowe! Kilku-, a nawet kilkunastometrowe kolczaste słupy przywitały mnie w pochmurnej, burzowej i wilgotnej Arizonie. Nie takiej aury się spodziewałem, a i roztaczający się wokół mnie krajobraz przeczył deszczowej pogodzie. Wszędzie wokół był piach, żwir i kamienne układanki przy drogach – kaktus, Indianin, jaszczurka. Trawniki to tutaj rzadkość. Między Phoenix a Scottsdale, do którego zmierzałem, zielenią wyróżniały się jedynie pola golfowe. Reszta wyglądała tak, jakby w żwirowni czy kamieniołomie ktoś wybudował miasto.
Zatrzymałem się w małym hotelu pod górującymi nad Doliną Słońca wzgórzami. Na brak towarzystwa nie mogłem narzekać. Już po samym patio biegały głośne, czarne wilgowrony meksykańskie (Quiscalus mexicanus), skrzecząc radośnie i zaglądając do pokoi. Gdy dodamy do tego zapach ziemniaczanych placków pieczonych na blasze, osmalonej kukurydzy i ciche pohukiwanie gołębiaka karolińskiego (Zenaida macroura), nie mamy wątpliwości, że to rzeczywiście południe Ameryki Północnej.
W płaskiej dolinie rzeki Salt, w której leży Phoenix, w samym środku wznosi się ku niebu kilka górek. To Camelback Mountain. Porośnięte kaktusami i drobnymi krzewami strzelają ponad niską zabudowę obrzeży aglomeracji. Cały ten krajobraz wpisuje się w układ pustyni Sonora. Po przypadkowym deszczu można było wyczuć specyficzny zapach wydzieliny niedopalonego drewna. Kreozyt! Sączył się z żywicznych liści krzewu creosote bush (Larrea tridentata) i napełniał powietrze kreozolem i gwajakolem. Zapach przypominający trujący impregnat znany z podkładów kolejowych. Pustynia pachniała intensywnie także innymi olejkami eterycznymi drobnych krzewów. Ochrowa skała nagrzana przez słońce wietrzeje, dając podstawę do życia charakterystycznym dla tej okolicy kaktusom saguaro (Carnegiea gigantea). Widok od razu zmusza do gwizdania melodii z westernu „Siedmiu wspaniałych”. Zarośla, które jak wyleniała sierść na dydelfie pokrywają Sonorę, wychodzą ze żwirów i skalnego gruzu, walcząc o przeżycie na tej pustyni. Są kolczaste i nieprzyjazne. Łatwiej iść wydeptanymi ścieżkami niż próbować zdobywać górki na przełaj. Gdy się już wejdzie na szczyt, z którego widać całą aglomerację, rodzi się jedna refleksja – wszystko, co płaskie, już zabudowano. Co dalej?
Po żwirach pustyni biegają małe zawodzące przepióry czubate (Callipepla gambelii). Samiec z czarnym piórkiem odgiętym znad głowy ku dziobowi i samica z mniejszym brązowym pomykają niczym opętane między kaktusami. Ich głosy, a w istocie przeciągłe, nieco fletowe miauczenie – qua-el qua-el qua-el – dochodzące z dna pustyni, tworzą atmosferę leniwego, gorącego popołudnia. Czasem nad skałami krąży pustułka amerykańska (Falco sparverius), nieraz myszołów preriowy (Buteo swainsoni) bez pośpiechu szybuje nad zaroślami. Wśród pojedynczych drzew i krzewów kręcą głowami przedrzeźniacze północne (Mimus polyglottos). Jednak dopiero zawisające nad kwiatami koliberki czarnobrode (Archilochus alexandri) dają wrażenie prawdziwej egzotyki. Jak nasze ćmy – zawisaki zawisają nad kwiatami i przelatują geometrycznymi ruchami niczym małe sterowane radiem helikoptery. Do tego ich skrzydła wydają charakterystyczny brzęczący dźwięk, bardziej elektroniczny niż biologiczny. Czasami, jak błyskawica, zerwie się spod nóg kukawka kalifornijska (Geococcyx californianus), znana z bajki „Struś pędziwiatr”, czyli ptak, który ze strusiami ma niewiele wspólnego – najbliżej mu do kukułek. W chaszczach pustynnych śpiewa siwuszka czarnosterna (Polioptila melanura), choć śpiew to zbyt poważne określnie na słyszane z krzaków syczenie i skrzeczenie.
Kolejny dzień po długiej nocy spędzonej na wzgórzach każe się zastanowić nad problemem wody – jak u licha miliony mieszkańców radzą sobie na pustyni, gdzie wody i deszczu jest tak mało? Otóż poradzono tu sobie z tym dość skutecznie, stosując system tam i zbiorników zaporowych w dorzeczu rzeki Salt (SRP – Salt River Project – to największe publiczne przedsięwzięcie w USA). To one dają ludziom wodę i prąd. Samo tamowanie rzek to tu już oczywistość i fakt historyczny. Dziś decydenci SRP angażują się w projekty przyrodnicze, aby spłacić zaciągnięty dług. Odtwarzają nadrzeczne lasy i zarośla, by chronić lęgowe i przelotne empidonki małe (Empidonax traillii) i zabezpieczają linie energetyczne przed kolizjami z ptakami drapieżnymi. Urbanizacja doliny pociągnęła za sobą ogromne zmiany w przyrodzie, dobrze więc, że do walczących o wodę dotarła również potrzeba odtwarzania i ochrony siedlisk, bo to jedyna nadzieja, aby zachować bogactwo przyrodnicze Sonory. Choć dla mnie, człowieka zajmującego się na co dzień ochroną przyrody, właśnie tam, w Dolinie Słońca, stało się jasne, jak bardzo w ciągu ostatnich dwustu lat człowiek zawłaszczył sobie przyrodę i ją zniszczył. Stojąc w nocy na szczycie jednego z pagórków patrzyłem, jak światła domów wciskają się głęboko w szczeliny skał, jak trudno znaleźć ciemne miejsce w dolinie. Wszędzie drogi, wszędzie latarnie. Żar ludzkich świateł w nocy wydawał się dorównywać żarowi słońca w dzień. Pocieszające jest jednak to, że w Arizonie tylko 15% gruntów należy do właścicieli prywatnych, reszta to rządowe pustynie i lasy, z rezerwatami Indian i prawdziwą przyrodą dzikiego zachodu.
Woda ma pierwszorzędne znaczenie nie tylko dla ludzi zamieszkujących Sonorę. Podmokłe tereny w dolinie rzeki, przekształcone w małe zbiorniki, są istotne dla ochrony migrujących ptaków. Pośród nagrzanych wód obszaru chronionego „Riparian Preserve at Water Ranch” – kompleksu małych stawów – na moich oczach brodziły sieweczki krzykliwe (Charadrius vociferus), szablodzioby amerykańskie (Recurvirostra americana), szczudłaki białobrewe (Himantopus mexicanus), brodźce piegowate (Tringa melanoleuca) i biegusy karłowate (Calidris minutilla). Brzegi rzeki okupowały czaple zielone (Butorides virescens), czaple śnieżne (Egretta thula), czaple białe (Egretta alba) i największa z nich – czapla modra (Ardea herodias). Po tafli wody uwijały się cynamonki (Anas cyanoptera) i czerniczki (Aythya collaris). Z przybrzeżnych krzaków słychać było wyraźnie żabę ryczącą (Lithobates catesbeianus) – jej głęboki, nosowo-gardłowy głos wydobywający się regularnie, jakby z zaświatów, może naprawdę przerazić. Jest to gatunek inwazyjny, hodowany na udka, często trzymany w domowych terrariach, z których ucieka i kolonizuje kolejne kontynenty. Potężny dźwięk, powstający na skutek przeciskania powietrza przez worek rezonatorowy, przerażał koliberki żarogłowe (Calypte anna), które po ryknięciu żaby płoszyły się z delikatnych gałązek i rezygnowały z żerowania na kwiatach pobliskich krzewów.
Powróćmy jednak do pustynnego świata Arizony. Miałem szczęście spotkać na swojej drodze dra Joego McAuliffe’a, badacza i miłośnika kaktusów z Desert Botanical Garden w Phoenix. W kwietniu cały ogród botaniczny zamienia się w bajkowy i pachnący świat kwiatów. Pomarańczowe, liliowe, białe i żółte kwiaty kaktusów z całego globu porażają swoją geometrycznością, subtelnością i wdziękiem. Jest to ponoć największa kolekcja tych roślin na świecie połączona z zielnikiem. Na moje pytanie, jak zasuszyć i przechowywać kaktusy w zielniku, otrzymałem wyczerpującą odpowiedź: Ostrożnie! Sam Joe, szef pracowni naukowej wyglądający trochę jak Indiana Jones, jest prawdziwym pasjonatem. To było widać w jego biurze, oczach i w tym, jak mówił o pewnym wielkim sukulencie. Człowiek ten pokazywał mi piękno najsuchszych ekosystemów, przy których nasze kserotermy wydają się wilgotnymi łąkami. Bibułkowe płatki wokół obsypanych pyłkiem pręcików tworzyły żywe klejnoty przyrody. W otoczeniu żwiru Arizony każdy kwiat był oazą piękna!
A sama Sonora, choć trochę szorstka w obyciu, nieprzyjazna i wiecznie sucha, wywarła na mnie ogromne wrażenie. Każdą chwilę poświęcałem na bieganie po bezludnych fragmentach doliny. Wieczorne wycieczki dawały nowe wrażenia. Ta pustynia nie była pusta. Wypełniał ją zapach nagrzanych w słońcu drobnych listków i ostatnich malutkich kwiatów krzewu Bitter Condalia (Condalia globosa). Ich gryzący, słodkawy zapach snuł się jak ciężkie wieczorowe perfumy. Wręcz stał w powietrzu jak posąg. Być może stąd nagłe skojarzenie z dawnym filozofem Étienne’a de Condillaca (z podobieństwa nazwy do nazwiska?), który wierzył, że nawet posąg obdarzony jednym tylko zmysłem (tu powonienia) może rozwinąć życie umysłowe. Wędrówki wśród zapachów, przy metalicznych dźwiękach wydawanych przez kolibry, w towarzystwie malutkich pasiastych wiewiórek Ammospermophilus harrisii i dzikich królików, dawały wrażenie udziału w fabule „Alicji z krainy czarów”. Słońce, chowające się wolno za przeciwległe grzbiety, oświetlało kaktusy saguero tak, że tylko ich kolce świeciły jak wolframowe druciki w żarówkach. Pustynię spowijała ciepła, wiosenna noc, a światła bijące z aglomeracji Phoenix pozwalały na wędrówkę bez latarki i obserwację przelatujących nietoperzy oraz dużych puchaczy wirginijskich (Bubo virginianus), których czarne sylwetki wyraźnie rysowały się na jaśniejącej czerwieniami zorzy zachodniego nieba. Podczas schodzenia ze stoków, w miejscach, gdzie nie docierało żadne światło, dłonie i kolana zamiast na kamienie trafiały czasem na kaktusy, zwane tu „truskawkowymi jeżami” Strawberry hedgehog (Echinocereus engelmannii). Ich kolce łamały się tuż przy skórze, gdy tylko wbiły się odpowiednio głęboko w ciało. Jednak pełna wrażeń wędrówka nie pozwalała myśleć o skaleczeniach. Ostatnim miejscem po drodze do chłodnego pokoju miał być stary, opuszczony sad grejpfrutowy, a w nim spadające, nikomu niepotrzebne owoce, pachnące i smakujące zupełnie inaczej niż te, które znamy ze sklepów. Zapach olejku cytrusowego, uwalniający się wieczorem z nagrzanych słońcem grejpfrutów, nie pozwala na rozsądne myślenie, a ich słodycz jest wręcz nierealna.
Pozostawiając za sobą gorącą Sonorę, wspinałem się autostradą w zupełnie inny, arizoński świat. Wraz ze zmianą wysokości nad poziomem morza zaczęły znikać wielkie karnegie, a krajobraz zamieniał się w rozległe pastwiska poprzecinane płotami i wychodniami skalnymi. Wkrótce znalazłem się w okolicach małego miasteczka Sedona, które słynie z wyjątkowych krajobrazów – Sedona Red Rock. Zerodowane, wielkie, czerwone od utlenionego żelaza formacje skalne z zielonymi dolinami u swych stóp zapierały dech w piersiach. Poddawane działaniu wiatrów wytworzyły cały system stworów, utworów, dziwadeł i cudowideł. „Katedra”, „Słoń”, „Komin”, a nawet ulubiona skała dzieci „Snoopy”, to tylko niektóre z tych nazwanych. Obmyte deszczem i owiane wiatrem, chyba tylko po to, by zachwycać człowieka. Monumentalność – to najkrótszy i najbardziej trafny opis Sedony. W pobliżu, w miejscu Palatki, jeszcze jakieś 800–600 lat temu rozwijała się kultura ludzi Sinagua, protoplastów Indian Hopi. Do dziś pozostały tu symbole i znaki – petroglify i piktogramy, których wiek może przekraczać kilka tysięcy lat – zachwycające swoją tajemnicą i historią.
Coś jest w tym Dzikim Zachodzie. Może to ten złoto-czerwony kolor skał, który urzekł niegdyś Indian, a później białych osadników, powoduje, że chce się po Arizonie chodzić, chodzić i chodzić?
Na koniec podpowiem tylko, że warto tam mieć ze sobą małe kombinerki... do wyciągania kolców kaktusów z dłoni i nóg, żeby móc w pełni chłonąć przyrodę amerykańskiej pustyni.
Tekst i zdjęcia: Krzysztof Konieczny
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Fundacja Przyrodnicza „pro Natura”
Dziękuję Ambasadzie Stanów Zjednoczonych w Polsce oraz Departamentowi Stanów rządu USA za możliwość spełnienia marzeń z dzieciństwa.