Z autobusu wysiadłem nad ranem, w miasteczku Palenque, na terenie meksykańskiego stanu Chiapas. Wilgotne, parne powietrze otulało wybujały do szaleństwa, tropikalny las – ostatnią w tej okolicy resztkę Selva Maya, Lasu Majów, wielkiej puszczy rozciągającej się od Meksyku aż po Belize. Autorzy turystycznych folderów wpadają niekiedy w pułapkę, szafując określeniem „dziewicza dżungla”, „pierwotny las porastający ruiny starożytnej cywilizacji” i innymi, równie pustymi, stwierdzeniami. Skoro las porasta starożytne ruiny, to nie może być już pierwotny... I rzeczywiście, tereny te, będące dziś miejscami ostoją dzikiej, nieujarzmionej przyrody, 1000–1500 lat temu pokryte były gęstą siecią wsi, pól uprawnych i kamiennych miast, z pałacami i pnącymi się ku niebu piramidami. Trudno znaleźć tu cokolwiek dziewiczego, skoro w każdej chwili natknąć się można na przykryty gęstwiną splątanych korzeni i pnączy kamienny mur.
Póki słońce nie wzniosło się jeszcze na tyle wysoko, żeby ugotować wszystko, co nie zdążyło schować się w cieniu, maszerowałem asfaltową drogą, prosto do ruin starożytnego Palenque, jednego z najsłynniejszych miast Majów epoki klasycznej. Z dżungli, która pochłonęła miasto po jego upadku, został ledwie niewielki płat, ocalony dzięki utworzeniu parku narodowego. Jednak już na prawo od drogi rozciągały się po horyzont nagie wzgórza, pokryte pastwiskami lub gąszczem wtórnej roślinności, wśród której wyróżniały się helikonie (Heliconia spp.) o wielkich liściach i surrealistycznych kwiatostanach barwy pomarańczowej lub jaskrawoczerwonej. Sztywne liście przykwiatowe stanowią znakomite lądowisko dla kolibrów (Trochilidae). Bo helikonie zapylane są właśnie przez te najmniejsze ptaki na ziemi.
Na ocalałych z pogromu, nielicznych wysokich drzewach, pojawiali się też inni pierzaści mieszkańcy tej okolicy – dzięcioł jasnodzioby (Campephilus guatemalensis), oraz stada kacykowców grubodziobych (Psarocolius wagleri), hałaśliwych czarnych ptaków o wygiętym niby u tukana, żółtym dziobie.
Palenque w czasach świetności nazywało się prawdopodobnie Lakam Ha (Wielka Woda) i było stolicą królestwa B’aakal. Architektura Palenque słynie zwłaszcza ze stiukowych sztukaterii oraz długich szeregów hieroglifów, opowiadających historię władców miasta. Szczyt swojej potęgi osiągnęło ono za panowania króla K’inich Janaab’ Pakal (znanego jako Pacal Wielki), rządzącego tu w latach 615–683. Rezydował on w pałacu z jedyną w świecie Majów, czteropiętrową, zadaszoną wieżą. Wzniósł on w mieście liczne budowle, zwłaszcza słynną Piramidę Inskrypcji z głęboką kryptą – tam też złożono po śmierci jego ciało, otoczone jadeitowymi skarbami i ukryte w kamiennym sarkofagu. Znalazł je tam w 1952 roku, po dwóch latach wybierania gruzu z wąskich schodów, meksykański archeolog Alberto Ruz. Wizerunki z wieka sarkofagu, przedstawiające wędrówkę Pacala w zaświatach, dały później asumpt do najbardziej absurdalnych, pseudonaukowych spekulacji, choćby szwajcarskiego pisarza Ericha von Dänikena, dopatrującego się tam astronauty siedzącego w rakiecie kosmicznej, co miało dowodzić wpływu pozaziemskich cywilizacji na kulturę Majów.
Cywilizacja Majów Okresu Klasycznego kwitła przez przeszło 650 lat (począwszy od III wieku n.e.) w południowym Meksyku, nizinnej części Gwatemali, Belize i zachodnim Hondurasie. Kraj Majów podzielony był wówczas na dziesiątki miast-państw, rządzonych przez królów, otaczanych boskim kultem. Miasta te zawierały między sobą nietrwałe sojusze i toczyły wojny, których głównym celem było schwytanie wrogich władców i arystokratów, składanych później w ofierze bogom. Majowie nie zajmowali się tylko rytualnymi masakrami, ale rozwijali też architekturę (wznosząc kamienne budowle bez użycia koła czy metalowych narzędzi), sztukę, pismo, matematykę, a nawet astronomię (posługiwali się trzema różnymi systemami rachuby czasu, obliczali ze zdumiewającą dokładnością zaćmienia Słońca, cykle Księżyca i Wenus). Na początku X wieku n.e. wielkie miasta zostały porzucone i zarosły dżunglą, lecz hieroglificzne inskrypcje milczą o przyczynach tajemniczego eksodusu. Co się stało? Wysuwano na ten temat dziesiątki hipotez. Wskazywano na – udokumentowany archeologicznie – wzrost nasilenia krwawych wojen, które przestały mieć jedynie rytualny charakter, a zaczęły prowadzić do unicestwienia przeciwnika; wiele miast zostało spalonych i zburzonych. Brano pod uwagę również scenariusz najazdu obcych plemion. Obecnie, zgodnie z obowiązującą modą, coraz częściej upadek klasycznej cywilizacji Majów tłumaczy się katastrofą ekologiczną i dopatruje w ich losie przestrogi dla nas samych. Wiadomo, że pod koniec VIII wieku populacja tego regionu przekroczyła już znacznie pojemność środowiska, a rabunkowa gospodarka, polegająca na wycinaniu i wypalaniu lasów pod uprawę, kompletnie wyczerpała naturalne zasoby. Erozja i wyjałowienie gleb oraz wylesienie wielu obszarów były tym silniejsze, że ogromne ilości drewna, kamienia i wapiennej zaprawy wciąż były potrzebne do realizacji gigantycznych projektów budowlanych. Wreszcie, jak dowodzą wyniki badań geochemicznych, kraina Majów została spustoszona przez serię katastrofalnych susz. Sugerowane przez niektórych powstanie zdesperowanych rolników, którzy przestali wierzyć w boskość królów – skoro kolejny rok z rzędu nie potrafili oni wybłagać w niebiosach deszczu i dobrych plonów – mogło być tylko ostatnim gwoździem do trumny niegdyś kwitnącej kultury. Majowie nie zniknęli jednak z dziejów świata. Ich cywilizacja – choć daleka od świetności okresu klasycznego – odrodziła się potem na meksykańskim półwyspie Jukatan i w górach Gwatemali. Jej podupadającym resztkom zadali w końcu cios hiszpańscy kolonizatorzy, przybyli tam w XVI wieku.
Kiedy dotarłem na miejsce, moją uwagę zwróciły rosnące w cieniu piramid chlebowce właściwe (Artocarpus altilis), drzewa o wielkich, klapowatych liściach i równie wielkich, pokrytych gęstymi, miękkimi kolcami owocach – sprowadzono je tu ze Starego Świata dopiero w czasach kolonialnych. Do bardziej ruchliwych przejawów życia należałoby zaliczyć okazałą jaszczurkę Ameiva festiva, zamieszkującą – inaczej niż większość jej miłujących słońce krewniaczek – dojrzały, tropikalny las deszczowy. Bujne życie kwitło również wewnątrz ruin. Małe, liczące kilkanaście osobników kolonie nietoperzy wisiały nawet pod arkadami pałacu Pacala Wielkiego, właściwie w dziennym świetle i nad przechodzącymi dołem setkami turystów. Owocożerny Artibeus jamaicensis z rodziny liścionosów (Phyllostomidae) był jednym z najpospolitszych skrzydlatych ssaków, spotykanych w czasie moich meksykańskich wędrówek. Jego owalne, niemal beczułkowate ciało, wielkie oczy i jasne paski na pyszczku, wreszcie liściowata narośl wokół nosa, służąca do ukierunkowania wydawanych przez nos sygnałów echolokacyjnych, czyniła go bardzo odmiennym od naszych krajowych nietoperzy. Na szczycie fantazyjnego, kamiennego grzebienia, wieńczącego dach pałacu, przesiadywał sokół białogardły (Falco rufi gularis), w języku angielskim zwany bat hawk („sokół nietoperzowy”), więc wylatujące o zmierzchu spod arkad liścionosy musiały mieć się na baczności... Nietoperze przesiadywały nawet na białych, otynkowanych ścianach nowego muzeum i centrum dla zwiedzających w Palenque, pod stropem dającym ledwie lekki cień. Głośne piski skłoniły mnie do rozejrzenia się w tym pozornie nieatrakcyjnym przyrodniczo miejscu, i szybko znalazłem dwie grupy kieszennika dwupręgiego (Saccopteryx bilineata), pięknego owadożernego nietoperza z rodziny upiorowatych (Emballonuridae), o ciemnym futrze i dwóch równoległych, falistych białych liniach, biegnących wzdłuż grzbietu. Samce tego gatunku mają zwyczaj utrzymywania stałych haremów, z którymi zajmują te same kryjówki. Co pewien czas samiec zawisa w locie przed każdą ze swoich licznych wybranek i opryskuje ją nietoperzowymi perfumami, wydzielanymi ze skórnych torebek umiejscowionych na błonach skrzydeł, umacniając w ten sposób swoją dominację nad zgromadzoną kolekcją pań... W pewnym oddaleniu od kieszenników dostrzegłem dziwne nietoperze, ustawione niczym oddział wojska, w trzech równych szeregach. Ich falisty wzór na plecach, szarobure futerko, nade wszystko zaś trąbkowaty ryjek i pokryte białymi paskami przedramiona, pozwoliły rozpoznać w nich przedstawicieli Rhynchonycteris naso, kolejnego gatunku z rodziny upiorowatych.
W Polsce stwierdzono dotąd zaledwie 25 gatunków nietoperzy, należących do dwóch rodzin. Jednak im bliżej równika się znajdziemy, tym większą liczbę gatunków skrzydlatych ssaków mamy szansę spotkać. Za jedno z centrów różnorodności gatunkowej nietoperzy uważa się Amerykę Środkową i Południową – niektóre kraje regionu szczycą się fauną liczącą przeszło 110 gatunków tych zwierząt, należących do dziewięciu odrębnych rodzin. Tropikalne regiony Ameryki cechują się również wyjątkowym zróżnicowaniem pokarmu nietoperzy i sposobów zdobywania przez nie pożywienia. Podobnie jak w Polsce, również w Ameryce Środkowej żyją liczne nietoperze owadożerne, chwytające swoje ofiary w locie: wśród drzew, na otwartej przestrzeni i nad wodami, czy zbierając je z roślinności. Owadami odżywiają się wszystkie tamtejsze upiorowate, mroczkowate (Vespertilionidae) i molosowate (Molossidae), a także niektóre liścionosy. Wśród nietoperzy tropikalnej Ameryki najliczniejsze są jednak liścionosy odżywiające się owocami. Są one niezwykle ważne dla odnawiania się lasów tropikalnych – wydalają nasiona w dużej odległości od macierzystej rośliny, ułatwiają więc powrót lasu na tereny ogołocone z drzew. Wiele roślin wytwarza owoce specjalnie przystosowane do zjadania przez nietoperze – mają na przykład charakter długich laseczek wyrastających pionowo z wzniesionej do góry gałązki. Cała podrodzina liścionosów Glossophaginae to z kolei amatorzy... nektaru i pyłku, w poszukiwaniu których zanurzają w głąb koron nocnych kwiatów swoje wąskie, długie pyszczki i równie długie języki, często zwieńczone jakby szczoteczką z brodawek. Szereg tutejszych roślin jest zapylanych wyłącznie przez nietoperze. To jednak nie koniec różnorodności zwyczajów pokarmowych nietoperzy w tropikach Nowego Świata. Pokarm zwierzęcy tych zwierząt nie ogranicza się bowiem do owadów. Są w regionie duże liścionosy (np. wielki liścionos Vampyrum spectrum o rozpiętości skrzydeł do 1 m) polujące na myszy, jaszczurki, ptaki i mniejsze nietoperze, nie brak również amatorów... żab (w którym to daniu gustuje Trachops cirrhosus). Jeden gatunek, obdarzony ogromnymi tylnymi stopami – rybak nocny (Noctilio leporinus) – wyspecjalizował się w wyciąganiu z wody małych ryb. Tutaj mieszkają również jedyne na świecie trzy gatunki nietoperzy odżywiających się krwią ssaków i ptaków – wampiry (Desmodontinae), będące w rzeczywistości osobliwą podrodziną liścionosów. Trudno chyba bardziej oddalić się od owocowej diety najbliższych krewniaków...
Najwięcej obiecywałem sobie jednak po niepozornych, odartych z płaskorzeźb i inskrypcji ruinach, opisywanych jako Grupa de los Murcielagos (Grupa Nietoperzowa). I nie zawiodłem się – nazwa budowli znakomicie korespondowała z jej mieszkańcami. W niskiej ciemnej komorze wisiały cztery tęgie liścionosy z gatunku Mimon benetti, których ofiarami padają nie tylko duże owady, ale nawet ptaki, chwytane podczas snu na gałęziach drzew. Białe końcówki skrzydeł, złożone pod szyją w czasie spoczynku, zdawały się tworzyć jakby fantastyczne kołnierze. W kącie salki siedziała czarnooka żaba z rodzaju Eleutherodactylus. To najbardziej zróżnicowany rodzaj wśród zwierząt kręgowych – w całej Ameryce Łacińskiej liczy ponad 500 gatunków i jest wciąż słabo poznany. W języku angielskim zwane rain frogs („żaby deszczowe”), potrafi ą w odrętwieniu przeczekać niekorzystne miesiące pory suchej i – w przeciwieństwie do innych płazów – nie są zależne od zbiorników wodnych jako miejsc składania skrzeku. Większość gatunków składa jaja w wilgotnej leśnej ściółce, brak jest w ich rozwoju stadium kijanki, a z osłonek jajowych wychodzą już w pełni ukształtowane młode żabki.
Z Palenque powlokłem się zatłoczonym mikrobusem daleko na południe stanu Chiapas. Jeszcze 100 lat temu była to najdziksza i niemal bezludna część Selva Maya, ciągnąca się wzdłuż granicznej rzeki Usumacinta, oddzielającej Meksyk od Gwatemali. Dziś wzgórza są tu już całkowicie ogołocone z drzew, zamienione w pastwiska i pola uprawne. Lotniarz obrożny (Streptoprocne zonaris), charakterystyczny jerzyk z wyraźną, białą obrożą na szyi, był jedyną godną uwagi istotą, jaka pojawiła się w moim polu widzenia podczas jazdy przez spustoszony krajobraz. Wreszcie mikrobus wyrzucił mnie w Lacanhá Chansayab, wiosce Majów z plemienia Lakandonów, położonej na skraju wielkiego rezerwatu biosfery Montes Azules, chroniącego największy ocalały jeszcze płat tropikalnego lasu w Chiapas.
W Lacanhá wybrałem się na wycieczkę po selwie1. Mój przewodnik Alejandro, w języku Lakandonów noszący imię Chan K’in, przemierzał błotniste leśne ścieżki w „tradycyjnych” majańskich sandałach plastikowych produkcji chińskiej oraz równie tradycyjnej koszulce i szortach. Znał najkorzystniejsze przejścia przez wzburzone, mętne rzeki i rozpoznawał drzewa oraz inne ważne kiedyś dla Lakandonów rośliny użytkowe. Miał też wiele cierpliwości dla dziwnego gringo2 ubranego, mimo upału, w długie spodnie i grubą koszulę z długimi rękawami, obficie spryskującego się repelentem na moskity. Tropikalny las deszczowy jest niemal pozbawiony runa, bo do dna lasu dociera nieszczególnie dużo światła; przyzwyczajeni do bujnych traw bądź kobierca mchów i ziół, będziemy rozczarowani nagą, wilgotną glebą, pokrytą najwyżej skąpą ściółką, rozkładającą się w zawrotnym tempie. Wszystko, co rośnie, pnie się tam rozpaczliwie do góry. Bogactwo gatunkowe drzew i pnączy szokuje europejskich przybyszów – żeby napotkać ten sam gatunek drzewa drugi raz trzeba nieraz przejść 50 metrów. Uwagę zwraca atalia oleista (Attalea cohune), okazała leśna palma, dostarczająca twardych nasion, z których wytwarza się olej. Wbrew powszechnemu wyobrażeniu, w dżungli palmy stanowią niewielki procent rosnących tu drzew. Sklepienie lasu znajduje się 40–50 metrów nad głową, ale wysoko, do 70–80 metrów nad to sklepienie, wyrastają leśne giganty wsparte na potężnych korzeniach deskowych. Władcą tych olbrzymów jest mahoniowiec właściwy (Swietenia macrophylla), drzewo niezwykle cenione ze względu na swoje twarde, czerwone drewno, które stało się przyczyną bezlitosnej eksploatacji tego gatunku. Owoce mahoniowca przypominają surrealistyczne... mikrofony, a ich zewnętrzne łupiny służyły kiedyś Lakandonom jako łyżki. Kawałek dalej wznosi się święte drzewo Majów – puchowiec pięciopręcikowy (Ceiba pentandra), zwany też drzewem kapokowym – kolejny gigant wyrastający ponad sklepienie lasu. Pień młodego puchowca najeżony jest niewyobrażalnie gęstymi kolcami, najstarsze osobniki o grubej korze są już uzbrojone znacznie mniej spektakularnie. Nie wszyscy jednak przestrzegają zasady fair play w wyścigu do światła. Ubóstwo runa rekompensuje bogactwo epifitów – roślin kwiatowych, mchów i porostów wykorzystujących pnie i konary drzew jako miejsce własnego ukorzenienia. Tego jednak najczęściej z dołu nie widać... Niektóre epifity są tak bezczelne, że porastają blaszki cudzych liści. Czynią tak zwłaszcza drobne porosty o skorupiastych plechach. Inne – jak pewne rośliny z rodziny bromelii (Bromeliaceae) – porastają swoimi kępkami... napowietrzne linie energetyczne i telefoniczne; takie „ogródki na drutach” widziałem wzdłuż całej drogi z Palenque do ruin. Ale na tym nie koniec. Niektórzy wspinają się do życiodajnego światła dosłownie po trupach. Figowiec duszący (Ficus pertusa) zaczyna swój żywot jako epifit, wyrastający z nasionka pozostawionego na gałęzi przez ptaka, który wcześniej skosztował owoców liściastego zabójcy. Wkrótce jednak figowiec opuszcza swoje długie korzenie oddechowe, sięga nimi ziemi i przeobraża się w pnącze. Wtedy zaczyna oplatać swoją podporę grubymi splotami zdrewniałych pędów tak szczelnie, że drzewo, które udzieliło mu gościny, usycha. Z czasem pień pechowego gospodarza całkowicie próchnieje, ale matepal (jak zwą figowce tubylcy) jest sam już na tyle mocny, że żadnej podpory nie potrzebuje. Staje się grubym niczym baobab drzewem o ażurowym, pustym w środku pniu.
Ogólny wygląd takiego tropikalnego lasu nie powala na kolana – to po prostu nużący, rozbuchany, zielony gąszcz liści i gałęzi, irytujący fotografa z uwagi na ogromne kontrasty i białe plamy, tworzone na liściach przez przemykające się gdzieniegdzie ostre światło słoneczne. Pełno tu jednak zaskakujących detali... Oto Alejandro zatrzymuje się w pół kroku i pokazuje coś palcem – wąski strumień sterczących pionowo zielonych listków, wędrujący w poprzek ścieżki, z pobliskiego drzewa do wielkich gliniastych kopców. Mrówki – tysiące robotnic – niosą pocięte liście nad głowami, maszerując wymiecionymi ze wszelkich przeszkód mrówczymi autostradami. Strzegą ich żołnierze o dwukrotnie większych żuwaczkach i o tyleż większych głowach, zdolnych pomieścić potężne mięśnie do obsługi tej broni. To grzybiarki (Atta sp.), z powodu sposobu noszenia liści zwane również mrówkami parasolowymi. Swoją zdobycz niosą do mrowiska, ale nie będą jej jeść – materiał roślinny posłuży za pożywkę grzybom hodowanym przez te niezwykłe owady.
Mrówki grzybiarki z rodzaju Atta to wręcz ikona tropikalnych lasów Ameryki Łacińskiej, ale też zmora tamtejszego rolnictwa i ogrodnictwa. Jeszcze w XIX wieku przyrodnicy sądzili, że pocięte na kawałki rośliny są zanoszone do mrowiska jako pokarm, lub do utrzymywania stałej temperatury gniazda, poprzez wytwarzanie ciepła drogą fermentacji. Rozwiązanie zagadki przyniosło rozkopanie gniazd grzybiarek. Znaleziono w nich sieć niewielkich komór wypełnionych gąbczastą, białą masą grzybni porastającej szczelnie przyniesione liście. Zakończenia strzępek grzyba wytwarzają w mrowisku kuliste zgrubienia, zwane gonglidiami, zrywane następnie przez robotnice i zjadane, jak również zanoszone jako pokarm larwom i królowej. Przez lata grzyby hodowane przez mrówki wymykały się jednak klasyfikacji, ponieważ mrówki nie dopuszczają do rozwoju owocników i zarodników, niezbędnych biologom do identyfikacji gatunku. Postęp w poznaniu tożsamości mrówczych upraw przyniosło dopiero odnalezienie owocników wyrastających z porzuconych przez mrówki gniazd, oraz hodowla zebranej grzybni w warunkach laboratoryjnych. Już młoda królowa zabiera w swój lot godowy niewielki wałeczek grzybni z macierzystego mrowiska, umieszczając go w kieszeni poniżej wylotu przełyku. Po zapłodnieniu królowa odrzuca skrzydła i wykopuje małe gniazdo. Tam wypluwa grzybnię i zaczyna składać jaja, z których wyklują się jej poddani. W ten sposób zakłada pierwszy ogródek grzybowy, a po dwóch tygodniach masa grzybów wzrasta już dziesięciokrotnie. Po kilku latach mrowisko może liczyć nawet do 1000 otworów wejściowych i do 1900 podziemnych komór, spośród których prawie 400 to ogródki grzybowe; łączna masa liści zużytych do uprawy w czasie krótkiego życia kolonii może przekroczyć 5 ton.
W Lacanha zabrałem się w dalszą drogę z miejscowym lekarzem, doktorem René Escobarem, jedynym medykiem na ogromnym obszarze, w promieniu ponad 70 kilometrów. Ubrany w sięgającą do kostek białą, lakandońską koszulę, objeżdżał osady na skraju puszczy, wchodził do wiejskich chat, podłączał leżących na hamaku pacjentów do wiszącej na belce kroplówki, aby po kilku godzinach – podczas następnego objazdu – odłączyć ich i zabrać medyczne akcesoria... W końcu dojechałem do granicznego miasta Frontera Corrozal nad Usumacintą. Nawet włócząc się po jej zabłoconych ulicach, między niskimi domami z desek, można było znaleźć coś, na czym przyrodnik może zawiesić oko. Oto w ogródku przy schronisku uwijał się strzyżyk śpiewny (Troglodytes aedon), bliski krewny tego samego strzyżyka, który krząta się wśród opadłych liści i gałęzi naszych lasów. Po ulicy spacerował gołąbeczek cynamonowy (Columbina talpacoti), zaś muliste brzegi rzeki penetrował brodziec plamisty (Actitis macularia). W koronach drzew wypatrzyć też można było wiewiórkę rudobrzuchą (Sciurus aureogaster), o szarym futerku i ogonie zdobionym srebrzystymi włosami. Wieczorem okazało się, że niskie drzewa wokół budynków schroniska we Frontera Corrozal są domem dla grupy wyjców gwatemalskich (Alouatta pigra), okazałych małp szerokonosych, które koncertami osobliwego wycia bronią terytorium swojej grupy przed intruzami. Małpy, których w wysokim lesie deszczowym niemal nie sposób wypatrzyć, w środku miasteczka były łatwe do obserwacji i... fotografowania.
Frontera Corrozal to brama do Yaxchilan, wspaniałego miasta Majów, położonego niecałą godzinę w dół rzeki, w zakolu Usumacinty. Nie można dostać się tam w inny sposób niż wynajętą w mieście łodzią z silnikiem, ponieważ do ruin nie prowadzi żadna droga, ani też nie ma w ich pobliżu osad. Same ruiny słyną z fantazyjnych grzebieni wieńczących dachy świątyń oraz z dziesiątek steli – kamiennych pomników, upamiętniających ważne wydarzenia z dziejów panujących władców. Aby wejść na główny plac miasta, trzeba przejść przez tzw. labirynt, którego ciemne korytarze kryją prawdziwą ucztę dla miłośnika nietoperzy. Kolonie Artibeus jamaicensis są tam na wyciągnięcie ręki, liścionosy tłoczą się w ciasnych grupach pod stropem, w niektórych miejscach można też dojrzeć łyse, różowe młode. Co chwila zrywają się również do lotu małe, owadożerne nietoperze Peropteryx macrotis o sympatycznych, wydłużonych ryjkach. W przeciwieństwie do liścionosów nigdy nie wiszą one w bezpośrednim kontakcie ze swymi współziomkami, ale rozrzucone co kilkadziesiąt centymetrów po sufitach i ścianach, ze śmiesznie zadartą głową. Wnętrza labiryntu mają również innych mieszkańców – oto na kamiennej półce przesiaduje wielki, włochaty pająk ptasznik o czerwonym odwłoku, zaś na ścianie – dziwaczny pajęczak o przypominających obcęgi, kolczastych nogogłaszczkach, służących mu do chwytania innych stawonogów. To tępoodwłokowiec, przedstawiciel rzędu Amblypygi, niegdyś łączonego z kilkoma innymi grupami we wspólny rząd spawęków (Pedipalpi). Pierwsza para nóg przekształcona jest w trzy- czterokrotnie dłuższe od odnóży krocznych, biczykowate narządy dotyku, którymi pajęczak obmacuje w ciemności ściany i wyszukuje swoje ofiary. Gdy wyszedłem z labiryntu, w oczy rzuciła mi się natomiast grupa jaskrawo ubarwionych ptaków, do złudzenia przypominających tukany, co wynikało zresztą z bliskiego pokrewieństwa z tymi ostatnimi. Były to arasari obrożne (Pteroglossus torquatus), o czarnożółto- czerwono-pomarańczowym upierzeniu i okazałych dziobach z falistymi wzorami, niczym pomalowani do boju indiańscy wojownicy. Na prawdziwe tukany przyszło mi jeszcze trochę poczekać...
Zaliczanie kolejnych gatunków, zwłaszcza ptaków, szło mi jednak dość opornie, jakby Las Majów wydzielał mi ich najwyżej po kilka dziennie – zielony gąszcz złośliwie milczał, wytaczał ze mnie litry potu i obdarzał jedynie kąśliwymi moskitami. Dopiero po drugiej stronie gwatemalskiej granicy znalazłem miejsce, gdzie neotropikalne3 gatunki wysypały mi się jak z worka z prezentami. Żeby tam dotrzeć musiałem popłynąć łodzią w górę prastarej Usumacinty i spędzić jeszcze wiele godzin na zakurzonych drogach prowincji El Petén. O tym jednak postaram się opowiedzieć w następnym numerze SALAMANDRY...
Tekst i zdjęcia: Mateusz Ciechanowski