Jest bardzo wczesny lipcowy poranek. Podróż starym motocyklem dłuży się, a dwóch dorosłych mężczyzn stanowi dla 20-letniej WSK-i niemałe wyzwanie. Gdy w końcu docieramy do stawu, stanowiącego cel naszej podróży, zaczyna świtać. Słońce wyłania się znad przemyskich wzgórz, rozpraszając resztki nadsańskich mgieł. Wszystko dookoła pokryte jest rosą. Kropelki wody mienią się niczym klejnoty na rozwieszonych wśród roślin pajęczynach. Wśród pobliskich brzóz i olsz zaczęły się już odzywać pierwsze sikory.
Ubrani w gumowce docieramy nad zbiornik wyłaniający się z gęstwiny szuwarów. Od razu można się domyślić pochodzenia tego stawu. Zagłębiony w zboczu, otoczony wałami ziemi, przypomina o czasach poszukiwań gazu ziemnego w tej okolicy. Płuczka zmieszana z cząstkami oleju zamieniona została przez lata w trwały osad, lecz chwilami spod naszych gumowców wypływają krople czarnego płynu, nadającego tafli wody tęczowy poblask. Zapach siarkowodoru i substancji ropopochodnych wydostaje się na powierzchnię za każdym krokiem. Przyroda widać nie do końca poradziła sobie z tym uciążliwym zanieczyszczeniem, mimo że bujnie rozwinęły się w tym miejscu szuwary.
Przeszliśmy już kilka metrów w głąb stawu, a wciąż nie widać celu naszej wyprawy. Nagle spotykamy piękną rzekotkę drzewną oraz jaszczurkę zwinkę, które łapią pierwsze promienie słońca. Ciągle jeszcze odrętwiałe po nocy, pozwalają nam podejść do siebie bardzo blisko, możemy je więc do woli fotografować. Nie one jednak stanowią powód naszej nocnej pobudki.
Powoli brodzimy wzdłuż brzegu. Woda sięga do skraju moich gumowców i chwilami czuję, że wlewa się do środka. – Jest...! Okrzyk mojego kolegi Bogdana zmusza mnie do przyspieszenia kroku. Słyszę trzask migawki w jego aparacie. Są już pierwsze larwy ważek na łodygach roślin wodnych. Rozglądamy się dookoła i widzimy kilkanaście owadów w różnym stadium opuszczania osłon larwalnych. Misterium przyrody rozpoczęte! Na tę chwilę czekaliśmy kilka lat. By jej nie przegapić, Bogdan gromadził informacje o tym terenie (temperaturze wody, powietrza, wilgotności) przez długi czas. Splot tych czynników sprawił, że właśnie w tym dniu, o tej godzinie, możemy obserwować coś rzadkiego i pięknego.
Kolejne larwy wychodzą z wody, powoli przemieszczają się na wysokość około 1 m i zamierają w bezruchu. Po niedługim czasie pęka ich oskórek na grzbiecie i z wnętrza wyłania się jeszcze miękka, zmarszczona postać imago. Chwila odpoczynku i wszystkie części ciała tych mistycznych stworzeń zaczynają nabierać kształtu, połysku i wyglądu dorosłego owada. Hemolimfa powoli napełnia naczynia w odwłoku i nogach, następnie rozprostowuje skrzydła. W promieniach słońca ważki stają się coraz bardziej kolorowe. Ich ogromne oczy, składające się z tysięcy ommatidiów, zaczynają błyszczeć, mieniąc się tęczą barw. Niektóre, świeżo przeobrażone osobniki odłączyły się już od larwalnego oskórka i maszerują po naszych dłoniach i ubraniach. Są jednak ciągle słabe i bardzo powolne. Nie przypominają jeszcze swoich koleżanek, które nieraz z prędkością prawie 70 km/h mkną nad wodami naszych rzek i jezior.
Staramy się nie przeszkadzać w tej niezwykłej „metamorfozie” – chyba najbardziej newralgicznym momencie w cyklu życiowym ważki. Spotkaliśmy w sumie około 30 owadów w różnym jego stadium. Niektóre larwy zaniepokojone naszą obecnością schodzą ponownie do wody, aby przeczekać przejście intruzów. Robią to jednak tylko te, które wyszły dopiero na wysokość około 10–20 cm od powierzchni zbiornika. Dostrzegamy ważkę, która ma poważne problemy. Pomimo pomyślnego wyjścia z osłon larwalnych, nie udało się jej wydobyć skrzydeł z pochewek skrzydłowych. Próbujemy ingerować, ale nasz trud jest daremny. Pomimo zdjęcia pokryw okrywających nierozwinięte skrzydła owad nie jest już w stanie „napompować” kanalików hemolimfą. Pozostaje na łodydze i prawdopodobnie wkrótce stanie się cenną zdobyczą jakiegoś ptaka lub innego zwierzęcia stanowiącego ogniwo lokalnego łańcucha pokarmowego. Słońce podnosi się coraz wyżej, mgły wróciły nad koryto Sanu, nowych „przeobrażeń” już nie widać. Owady, które z sukcesem „przemieniły się” w postać dorosłą, zmieniają ciągle kolory na bardziej kontrastujące. Obserwujemy cierpliwie jednego – brąz, biel, złoto układają się w szachownicę tworząc charakterystyczny wzór na ciele ważki. Teraz nie ma już wątpliwości – możemy ją wreszcie nazwać po imieniu. To jest żagnica sina (Aeshna cyanea). Kolejny raz opłaciło się wcześnie wstać, żeby zobaczyć coś unikatowego, czego może już nigdy więcej nie uda się nam podziwiać. Z pozoru mało ciekawy staw okazał się miejscem, w którym można prowadzić wielogodzinne obserwacje przyrodnicze, które tak bardzo nas zafascynowały i dostarczyły tylu wrażeń.
Tekst i zdjęcia: Jacek Kołcz