Wiele lat temu zaczytywałem się w książkach znanego podróżnika, Arkadego Fiedlera. Jego „Piękna,
straszna Amazonia” była dla mnie pierwszą wyprawą w odległy, niezwykły i bajeczny świat tropikalnej
przyrody. Wracałem do niej wielokrotnie, marząc, by móc kiedyś zobaczyć podobne krajobrazy, dotknąć
przepysznie kolorowych kwiatów, zbliżyć się do tamtejszych zwierząt. Udało się! Moja przygoda
z dzikimi mieszkańcami pierwotnego lasu deszczowego miała miejsce we wrześniu 2009 r.
Ale od początku...
Dotarłem na koronę wodospadu. Pierwsza, nieśmiała tęcza daje przedsmak tego, co za chwilę mnie zauroczy.
Kiedy w 1542 roku Álvar Núñez Cabeza de Vaca, hiszpański podróżnik, odkrywca i konkwistador, podczas swej kolejnej wyprawy odkrył w przepastnej, brazylijskiej dżungli ogromny wodospad, nie mógł wiedzieć, że kilka wieków później stanie się on celem tysięcy badaczy, przyrodników i turystów. Mowa oczywiście o wodospadzie Iguazú (Iguaçu), rozciągającym się na rzece o tej samej nazwie 2,5 kilometrowym łukiem na granicy Argentyny i Brazylii. Oba te kraje utworzyły tutaj parki narodowe: położony na południowym brzegu rzeki argentyński Park Narodowy Iguazú i sąsiadujący z nim brazylijski Park Narodowy Iguaçu. W latach 80. ubiegłego wieku zostały one wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Ochroną objęto lasy deszczowe otaczające składający się z około 270 kaskad wodospad. Najbardziej efektowne z nich to Dwóch Braci oraz Gardziel Diabła (Garganta del Diablo). Wypada tutaj wspomnieć, że między Brazylijczykami i Argentyńczykami trwają ciągłe spory o to, który kraj ma piękniejsze i bardziej zapierające dech w piersiach widoki na kaskady wodospadu. Byłem po obu stronach i jestem przekonany, że ten spór trwać będzie wiecznie. Trudno bowiem zawyrokować, ponieważ i z jednej, i drugiej strony jest równie bajecznie i wyjątkowo. W argentyńskim Parku wędrowiec zanurza się w puszczę i po specjalnych metalowych pomostach dociera do korony wodospadu, wzdłuż której może przebyć jeszcze spory odcinek drogi, a tuż pod jego stopami przelewają się ogromne masy wody spadającej w mglistą otchłań. Brazylijczycy natomiast oferują turystom wygodny chodnik na prawym brzegu rzeki, z którego rozciąga się niesamowity, panoramiczny widok wzdłuż wodospadu. Widok może nie tyle piękniejszy, co inny, niemniej nie odczuwa się tych emocji związanych z bliskością wodnych mas, choć i tutaj są również pomosty umożliwiające zwiedzającym dotarcie w głąb wodospadu.
Przyjeżdżając w te tropikalne okolice, nie wiedziałem, co mnie czeka, co uda mi się zobaczyć, czy dopisze pogoda? A ta bezwzględnie musiała dopisać i zalewać promieniami słońca spienione przestrzenie wodospadu. To był wszak warunek istnienia wymarzonych na zdjęciach tęcz. Byłem pełen obaw, zależało mi przecież na oddających charakter miejsca zdjęciach, ale też na przekonaniu się na własnej skórze, jaka ta przyroda tam jest. Czy taka, jaką ją zapamiętałem z opisów Fiedlera? Jak bardzo różni się od naszej, polskiej?
Fiedler miał rację, a ja oniemiałem. Znając przyrodę klimatu umiarkowanego, odniosłem nieodparte wrażenie, że tutejsza natura oszalała! Splątana wszelką roślinnością do granic możliwości nieprzebyta dżungla, ogromne bogactwo zwierząt lasu deszczowego, a w szczególności wielkich motyli, jego położenie wokół najpiękniejszego wodospadu na świecie, zrazu zaskakuje przyrodnika, a potem każe mu trwać w niemym zachwycie. W przyrodzie Polski wszystko wydaje się takie poukładane... A tu, w tropikalnym słońcu…? Czy to nie przerost formy nad treścią? Z uwagi na zwiedzające oba parki liczne rzesze turystów, niektóre ptaki wyzbyły się wrodzonego strachu przed człowiekiem. Dzięki temu udało mi się m. in. sfotografować ptaka, na którym najbardziej mi zależało – bajecznego, z jaskrawo ubarwionym, ogromnym dziobem, tukana olbrzymiego (toko) (Ramphastos toco).
Wędrując szlakiem w górę wodospadów, miałem możliwość zetknięcia się z innymi ptakami, które – jeśli nie wykonywało się gwałtownych ruchów – pięknie pozowały i cieszyły oczy różnobarwnością upierzenia. Spotkałem modrowronkę pluszogłową (Cyanocorax chrysops) (faktycznie ma na głowie pluszową perukę), która podleciała i usiadła tuż nade mną na gałęzi. Tam przez chwilę oprawiała ze skrzydeł jakiegoś sporego szarańczaka, by w końcu z lubością go skonsumować. Nieco dalej natknąłem się na grdacza czarnoczelnego (Pipile jacutinga) z rodziny czubaczy (Cracinae) oraz czubacza kędzierzawego (Crax alector) – jak można się domyślić – z tej samej rodziny, który – podobnie jak modrowronka – pysznił się niecodzienną fryzurą.
Ostronos rudy, to złodziejaszek, jakich mało. Obeznany w zachowaniu ludzi, dobrze wie, kiedy może podwędzić coś na ząb.
Ptaków rzeczywiście było sporo, a przez całą niemal drogę towarzyszyły mi wścibskie ostronosy rude (Nasua nasua), zwane też koati. Te sympatyczne ssaki dobrze wiedziały, czego szukać wśród wędrujących turystów (a dokładniej wśród ich plecaków), których w ogóle się nie obawiały i łaziły przy nogach jak przymilne psiaki. Wystarczyło jednak tylko na chwilę pozostawić plecak i oddalić się nieco. Jeśli znajdowało się w nim jakiekolwiek jedzenie, można je było spisać na straty. To były dopiero szelmy. Nie widziałem dotąd sprytniejszych zwierzaków, tak wyspecjalizowanych w złodziejskim procederze. Wciąż mam przed oczami bezcelową pogoń korpulentnej Niemki za czwórką tych szachrajów, a każdy z nich zmykał rączo z dużą bułką w pysku w głąb dżungli, gdzie próżno ich było szukać.
I znów wrócę do Arkadego Fiedlera, bo chcę dwa słowa napisać o motylach, tych najbarwniejszych owadach dżungli, których miały być tysiące. Ach tam, tysiące. Dziesiątki, setki tysięcy! Nie było. A ja byłem zaskoczony, bo Fiedler pisał w „Pięknej, strasznej Amazonii” zgoła co innego.
Dzień, choć z rana bezsłoneczny, był jednak parny i gorący, a motyli jak na lekarstwo. Ta niepewność trwała do pojawienia się pierwszych promieni słońca. Nagle się zaroiło! Najwięcej latało pazi królewskich (Papilio thoas), bardzo podobnych do naszych poczciwych pazi królowej (nawet nazewnictwo niemal identyczne). Kwitnące krzewy lantany (Lantana sp.) i błotniste ścieżki bogate w kałuże, dosłownie były oblepione motylami. To widok, jakiego się nie zapomina. Gromadki dzieciaków chętnie podbiegały do takich miejsc, płosząc z nieskrywaną satysfakcją roje zwiewnych piękności, które ulatywały w górę chmurą złotych lśnień, by po chwili opaść i znów raczyć się wodą z czerwonego błocka.
Helikonia dziobata, to niezwykle atrakcyjna roślina Ameryki Południowej. Zarówno wielkość, kształt kwiatostanu, jak i jego ubarwienie, nie pozwalają oderwać od niego wzroku.
W tym moim obcowaniu z motylami natknąłem się w końcu na pewnego eleganta, który wprawił mnie w osłupienie. Nieduży był to motylek, o rozpiętości skrzydeł około 5 cm, ale o niezwykle zaskakującym rysunku na spodniej ich stronie. Na drugiej parze miał pięknie wypisaną, niczym białym grubym flamastrem, liczbę 88. Po powrocie do Polski odszukałem w Internecie ów gatunek z rodziny rusałkowatych (Nymphalidae) o nazwie Diaethria clymena, po czym okazało się, że w wielu krajach owad ten nazywany jest właśnie „motylem 88”.
Tak dotarłem nad koronę wodospadu. Huk spadających w przepastną otchłań mas rudej wody skutecznie zagłuszał wszystko dookoła. Widok rzeczywiście zapierający dech w piersiach. Ogrom zjawiska zniewala. Słońce i rozbryzgana w miliardy kropel woda malują cudowny łuk tęczy – swoisty most między Argentyną i Brazylią. Wrażenie jest niesamowite, bo kiedy nad Iguazú dociera się do pierwszego wodospadu, jest się już pod ogromnym wrażeniem, a potem zaczyna się zawrót głowy. Jeden większy i piękniejszy od drugiego. Chodzi się ścieżkami pośród dżungli, wdrapuje na platformy widokowe i oczom nie wierzy, że jest się w tym magicznym, nierealnym niemal miejscu. A ja zamiast chłonąć całość wszystkimi zmysłami, fotografuję pospiesznie i namiętnie, chcąc wszystko to uwiecznić.
Największą atrakcją jest tzw. Gardziel Diabła, czyli miejsce, w którym spokojnie płynąca szerokim rozlewiskiem rzeka nagle zapada się w najgłębszą na Iguazú przepaść (72 m), unosząc w górę kłęby wodnego pyłu. Tutaj nieświadomy jeszcze wrażeń, które za chwilę nastąpią, turysta, wraz ze spokojnie płynącymi po płaskowyżu masami wody, wędruje sobie po kładkach z wyspy na wyspę. Ciąg pomostów ma łączną długość około kilometra i kończy się na środku wielkiej, niespokojnej rzeki, na krawędzi wodnej czeluści. Tu właśnie została zrealizowana pamiętna scena z filmu „Misja”, gdzie przywiązany do krzyża jezuita zostaje zepchnięty przez Indian Guarani w otchłań Gardzieli. Zresztą wodospady Iguazú całkiem niedawno również zagrały w.kinie. Mowa o filmie „Indiana Jones i królestwo kryształowej czaszki”, ale najefektowniej, choć krótko, są ukazane w odcinku „Woda”, z serii „Planeta Ziemia”, produkcji BBC.
Wodospad Iguazú najwspanialej wygląda w porze deszczowej, tj. od listopada do marca, ale zazwyczaj jest czym się zachwycać przez cały rok, choć – co dla mnie niepojęte – zdarza się, że czasem wodospad zamiera. W roku 1978 w okresie szczególnie uporczywej suszy, na przełomie maja i czerwca, nurt rzeki osłabł tak bardzo, że przez miesiąc przez krawędź urwiska nie przelała się ani kropla wody. Był to pierwszy taki przypadek od 1934 r.
Czy chciałbym tam kiedyś powrócić? O tak, bardzo, ale na dłużej, na dwa–trzy tygodnie, by w spokoju, bez pośpiechu, móc fotografować to niezwykłe bogactwo świata roślin i zwierząt, zaznać ciepłego światła wschodów i zachodów słońca nad kaskadami wodospadu, by wreszcie oddać się wszystkimi zmysłami tej gorącej, wciąż jeszcze dziewiczej przyrodzie.
Tekst i zdjęcia: Tomasz Ogrodowczyk
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.