Nie sposób zrobić zdjęcia dzikiemu zwierzęciu siedząc w fotelu przed telewizorem. Fotograf musi wejść w środowisko stworzenia, wytropić je, spróbować się do niego zbliżyć, a potem nacisnąć spust migawki. Taka ingerencja w naturę często jednak budzi zastrzeżenia. To trochę tak, jakby ktoś wchodził do prywatnego mieszkania i próbował fotografować żyjących tam ludzi. Zapuszczając się w obszary zamieszkałe przez dzikie zwierzęta, fotograf często staje przed trudnymi wyborami. Musi odpowiedzieć sobie na pytanie: gdzie leży ta cienka, niewidzialna linia, której żaden człowiek, a fotograf w szczególności, nie powinien przekroczyć.
Antarktyka i Arktyka to obszary będące przedmiotem szczególnych regulacji dotyczących ochrony przyrody. Na Antarktydzie obowiązuje zasada mówiąca, że człowiek nie może zbliżać się do dzikiego zwierzęcia na odległość mniejszą niż pięć metrów. Ponieważ jednak zwierzęta tej zasady nie znają, więc często podchodzą lub podpływają znacznie bliżej. Zdjęcie lamparta morskiego, które zdobi okładkę tego numeru SALAMANDRY, wykonane było z odległości dwudziestu centymetrów. Co ciekawe, nawet gdyby nie istniała regulacja dotycząca minimalnej odległości, podpłynięcie do tej foki byłoby niemożliwe, gdyby sama tego nie chciała – jest zbyt szybka. W rzeczywistości to ona decyduje o tym, do kogo się zbliżyć i to ona określa, jaka jest jej strefa komfortu. Właśnie, strefa komfortu jest kluczową i charakterystyczną dla każdego gatunku wielkością. Czasem jest to kilka centymetrów, ale częściej nawet kilkanaście metrów. Interesującym przykładem jest Georgia Południowa, najdalej na północ położona wyspa w Antarktyce1. Otóż natężenie życia jest tam tak duże, że plaże często wypełnione są po brzegi fokami lub pingwinami. Zwierzęta nic sobie nie robią z obecności człowieka i otaczają go ze wszystkich stron. Nie są ani zestresowane, ani przestraszone – traktują go zupełnie neutralnie. A kiedy znudzi im się bezpośredni kontakt, po prostu odchodzą. Robienie zdjęć fokom czy pingwinom z bardzo niewielkiej odległości w ogóle nie robi na tych zwierzętach wrażenia, a czasem tak bardzo się spoufalają, że przekraczają wszystkie granice. Jeden z pingwinów na przykład podczas fotografowania położył się na moim plecaku i zasnął. Podobnie sytuacja wygląda z wielorybami grenlandzkimi na północy naszego globu. Te ogromne zwierzęta, mimo bardzo złych doświadczeń − bestialskiego połowu przemysłowego − są przyjazne i czasami pozwalają człowiekowi na bardzo bliski kontakt. Gdy jednak przekroczy się ich kilkumetrową strefę komfortu, natychmiast odpływają. Ale nie jest to paniczna ucieczka − raczej spokojne oddalenie się.
Wbrew pozorom dno morskie w obszarach arktycznych nie jest podwodną pustynią a tętniącym życiem dywanem
Kiedy przebywałem w Arktyce, miałem przyjemność obcowania z niedźwiedziami polarnymi2. Bardzo chciałem się do nich zbliżyć i zrobić zdjęcie podwodne. Mimo że są one postrzegane jako wyjątkowo silne drapieżniki, przy których człowiek nie ma żadnych szans, zwykle unikały kontaktu. A jeśli z jakichś powodów pozwalały na bliższe podejście lub podpłynięcie, to one decydowały, jak długo ten kontakt będzie trwał. Czasami można było nawet odnieść wrażenie, że pozują do zdjęć jak aktorzy. Częściej jednak, tylko słysząc zbliżającego się intruza, odchodziły. Człowiek nie ma żadnych szans, aby zmusić dzikie zwierzę do współpracy. Gdy przekroczy się tę cienką, niewidzialną linię, niedźwiedź ucieknie lub, doprowadzony do ostateczności, zaatakuje.
Z moich obserwacji wynika też, że ssaki wodne potrafią być wyjątkowo selektywne w wyborze fotografa, do którego podpływają. Często wybierają jednego konkretnego, innych zupełnie ignorując. I nawet jeśli ci odrzuceni za wszelką cenę łamaliby obowiązujące zasady, chcąc się zbliżyć do zwierząt i zrobić zdjęcie, to one im na to nie pozwolą! Kiedy wspominam nurkowanie z orkami w północnej Norwegii, od razu mam przed oczami te ogromne ssaki, które jednym ruchem mogłyby zabić człowieka, a jednak z wdziękiem i delikatnością przepływały tuż obok. Nawet jeśli chciałbym je w jakikolwiek sposób nakłonić do pozowania – byłoby to nierealne. Możemy od nich dostać tylko to, co same zechcą nam dać.
Obszary podbiegunowe to tereny szczególnie wymagające dla fotografa. Niska temperatura wody i powietrza, wiatr oraz śnieg stanowią duże utrudnienie. Zrobienie zdjęcia, szczególnie pod wodą, w tak srogich warunkach to spore wyzwanie. Nurek zwykle nie jest w stanie wytrwać w nich dłużej niż godzinę. Operowanie aparatem zmarzniętymi rękami w wodzie o temperaturze bliskiej nawet minus dwu stopniom Celsjusza dla wielu jest barierą nie do pokonania. Jeśli teraz uzmysłowimy sobie, że fotograf ma do czynienia z dzikimi zwierzętami, które są do tak ekstremalnych warunków świetnie przystosowane, trudno nawet podejrzewać, że mogłyby się poczuć w jakikolwiek sposób zagrożone ze strony intruza. Przecież większość z nich jednym ruchem płetwy czy łapy może oddalić się o kilka metrów, skutecznie kontrolując swoje otoczenie. Człowiek zawsze będzie powolniejszy i mniej sprawny od zwierzęcia w jego naturalnym środowisku.
Lamparty morskie większość czasu spędzają poza wodą. Wiele godzin leniwie wylegują się na dryfujących po wodach Antarktyki fragmentach gór lodowych
Ktoś mógłby powiedzieć: no dobrze, ale samo zbliżenie się człowieka na odległość powodującą, że zwierzę postanawia się oddalić, wyzwala w nim stres. Być może tak, ale czy stres nie jest nieodłącznym elementem życia? Czy jest z definicji czymś złym? Przecież emocje towarzyszą nam od zarania, a dobrze wykorzystane częściej wzbogacają niż niszczą. Czy wykładowca, egzaminując, nie stresuje studentów? Być może powinniśmy wprowadzić dla nich specjalną strefę ochronną? Oczywiście, że nie − byłby to absurd. Trzeba pamiętać natomiast, aby podchodzić do dzikiej przyrody z respektem. Stosując tę prostą zasadę, w większości przypadków ani fotograf, ani żaden inny człowiek nie przekroczy tej umownej granicy. A nawet jeśli się pomyli i to zrobi, to zwierzę po prostu odpłynie.
Niebagatelnym elementem samokontroli fotografa podwodnego jest aspekt finansowy każdej dalekiej wyprawy. Gdzieś na końcu świata fotograf często stoi przed dylematem, czy zrobić jeszcze jeden krok i uzyskać lepsze zdjęcie, ryzykując przy tym, że zwierzę się przestraszy i ucieknie, a cel nie zostanie osiągnięty, czy jednak lepiej pozostać w pewnej odległości i zadowolić się gorszym ujęciem. Są to trudne wybory, szczególnie w fotografii podwodnej, kiedy odległość od fotografowanego obiektu powinna być naprawdę minimalna. Ponieważ nurek niejako z góry jest na straconej pozycji w kontakcie ze zwierzętami, więc tylko współpraca z nimi może przynieść sensowny efekt. Łamanie zasad sprawia, że zwierzę natychmiast ucieka, a fotograf pozostaje z niczym. Jeśli zmarnujemy te nieliczne szanse na zrobienie zdjęcia, jakie ofiarowuje nam sama natura, to zwykle nie sposób już naprawić błędów. Dla człowieka to bardzo kosztowna i dotkliwa kara, ale również nauczka na przyszłość.
Po tym jak dobiliśmy pontonem do jednej z antarktycznych plaż pełnej pingwinów, zostawiłem na brzegu plecak, aby nie nosić zbędnych kilogramów, i poszedłem fotografować. Kiedy wróciłem, zobaczyłem śpiącego na nim pingwina…
Czemu zatem służy fotografia przyrody, a fotografia podwodna w szczególności, jeśli hipotetycznie może ona mieć negatywny wpływ na środowisko? Czym jak nie pazernością należy tłumaczyć „chore” ambicje fotografów goniących po całym świecie za kolejnym unikatowym kadrem? Otóż, niezależnie od tego, jakie są pierwotne motywy, dla których człowiek wydaje mnóstwo pieniędzy, żeby wymrozić się przez kilka godzin w lodowatej wodzie i być może uzyskać kilka sensownych zdjęć, w ostatecznym rozrachunku efekt jest prawie zawsze ten sam: fotografia ma pozytywny wpływ na środowisko, bo wspiera jego ochronę.
Wiadomo przecież, że inaczej traktujemy kogoś, kogo znamy, niż obcego. Jeśli jakiś gatunek, choćby najrzadszy i najbardziej zagrożony, jest tylko nazwą w przydługim referacie naukowca, to często nie robi na nas większego wrażenia. Natomiast, gdy poznamy bliżej jego wygląd i zwyczaje, budujemy z nim pewnego rodzaju relację, stajemy się jego ambasadorami. Obraz jest najłatwiej i najskuteczniej przyswajalnym przez człowieka komunikatem. Na fotografie ciąży bardzo istotna rola uchwycenia wyjątkowego, poruszającego serca momentu. Budowanie świadomości przez obrazy ma tu decydujące znaczenie. Prezentowany lampart morski do niedawna był gatunkiem zupełnie nieznanym przeciętnemu człowiekowi. Właśnie wyjątkowe zdjęcia Paula Nicklena pokazały tę fokę światu po raz pierwszy. Gdyby nie ujęcia przedstawiające bardzo specyficzne zwyczaje tych zwierząt, prawie nikt nie znałby ich do dzisiaj. To samo dotyczy pingwinów, niedźwiedzi, białuch czy narwali. To fotografowie są emisariuszami tych gatunków. W sposób przekonujący i przystępny pokazują ich zachowania i sposób życia, sprawiając, że lodowate, dzikie obszary Arktyki i Antarktyki stają się przystępniejsze dla przeciętnego człowieka. Tym samym, dobiegające zewsząd sygnały alarmujące o tym, że coś złego dzieje się w środowisku w związku ze zmianami klimatycznymi, przestają być już tylko niezrozumiałymi wywodami mądrych głów, a stają się dyskusją na temat przyszłości konkretnych żyjących tam istot, za które wszyscy jesteśmy odpowiedzialni.
Ostatnie pięć lat spędziłem, podróżując w najdalsze i najzimniejsze obszary naszej planety, aby tam, głównie pod wodą, fotografować najrzadsze i często bardzo egzotyczne gatunki zwierząt. Przebywając na obszarze Antarktyki i Arktyki, wielokrotnie wchodziłem w bezpośredni kontakt z dzikimi mieszkańcami tych nieprzyjaznych terenów, często zbliżając się na odległość zaledwie kilku centymetrów od ich bogato uzębionych paszcz. I choć każdy przypadek był inny, a w każdym z tych miejsc obowiązywały różne regulacje prawne ograniczające bezpośredni kontakt z dziką przyrodą, to zawsze czułem, że jestem tam tylko gościem i w związku z tym powinienem zachowywać się jak gość. Nie jestem pewien, gdzie dokładnie leży ta cienka, niewidzialna linia, której żaden człowiek, a fotograf w szczególności, nie powinien przekraczać, ale zaobserwowałem, że jest ona inna dla różnych gatunków i środowisk i że zależy w gruncie rzeczy od tak zwanej strefy komfortu danego osobnika. Doświadczyłem również, że niezależnie od obowiązujących regulacji czy intencji człowieka wchodzącego w bezpośrednią relację z dzikimi zwierzętami przyroda posiada bardzo skuteczne zabezpieczenia, chroniące ją przed tymi, którzy chcieliby posunąć się zbyt daleko. Nie są one wystarczające do obrony przed wieżami wiertniczymi i strzelbą, ale na fotografów i podróżników w zupełności wystarczą.
Lampart morski (Hydrurga leptonyx) to chyba najbardziej fascynujące zwierzę zamieszkujące Antarktykę. Występuje wyłącznie w tym rejonie świata, a ze względu na swoje charakterystyczne zachowania podwodne stało się wyjątkową atrakcją dla odwiedzających biały ląd nurków. Na powierzchni niczym szczególnym nie odróżnia się od innych gatunków fok. Kilkusetkilogramowe, trzyipółmetrowe zwierzę kształtem głowy przypomina trochę psa, a ubarwieniem futra – lamparta (Panthera pardus). Całymi dniami leniwie wyleguje się na dryfujących po wodach Oceanu Południowego fragmentach gór lodowych. Sprawia wrażenie bardzo powolnej i znudzonej życiem istoty. Co jakiś czas unosi głowę, aby sprawdzić, co się dzieje wokół, po czym ponownie kładzie się i śpi, z każdą godziną coraz bardziej zabarwiając na czerwono lód, na którym leży. (Lamparty morskie żywią się przede wszystkim krylem, który odpowiada za specyficzne krwawoczerwone zabarwienie ich odchodów). Ospały tryb życia charakterystyczny jest jednak tylko dla powierzchniowej aktywności tego ssaka. Kiedy lampart zanurza się w wodzie, przechodzi prawdziwą metamorfozę. W środowisku wodnym jest tak szybki i energiczny, że nie sposób za nim nadążyć ani przewidzieć, kiedy i z której strony się pojawi. Nurkowi pozostaje tylko cierpliwe czekanie. Foka ta wchodzi w bardzo bliski kontakt z człowiekiem. Chyba jedyny taki w przyrodzie. Prezentuje przybyszowi wyjątkowy podwodny taniec, wypuszcza nosem powietrze, przepycha się, demonstruje imponujące uzębienie, chwyta szczękami aparat. Wbrew pozorom lampart morski jest łagodnym i dość przyjaznym człowiekowi zwierzęciem, a jego zła sława wynika głównie ze „słabości” do pingwinów. Szczególnie upodobał on sobie właśnie te ptaki i co jakiś czas z ochotą na nie poluje. Kiedy złapie pingwina, nie zabija go od razu, lecz centymetr po centymetrze skalpuje jego ciało. Ten mrożący krew w żyłach spektakl kończy się imponującą karuzelą, gdy lampart, kręcąc ponad wodą resztkami ciała ptaka, kompletnie je masakruje. Co ciekawe, foka często nie zjada ofiary, lecz porzuca jej resztki na dnie morza.
Tekst i zdjęcia: Bartosz Stróżyński
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
www.fimufo.com